Czy szkoła może być fajna?
Edukacja demokratyczna
Ola Jurkowska
W
polskiej szkole szykują się zmiany. Czy na dobre czy na złe – zdania są
podzielone. Jedno jest pewne, niezależnie od tego czy będziemy mieli gimnazja,
czy nie, nasz system szkolnictwa w dalszym ciągu jest oparty na przymusie,
ciągłym sprawdzaniu wiedzy, schematach, pracy indywidualnej i równaniu
wszystkich do jednego poziomu. Nie ma tam miejsca na motywację wewnętrzną,
kreatywność czy prace grupową i wykorzystywanie mocnych stron jednostki. Czy
szkoła z samego swojego założenia musi niszczyć w dzieciach ich naturalną
potrzebę poznawania świata i zachwytu nad tym co je otacza?
Okazuje
się, że nie. Od kilkudziesięciu lat na świecie, a od niedawna również w Polsce
edukacja demokratyczna pokazuje, że dzieci nie potrzebują przymusu, żeby się
rozwijać, że każdy człowiek jest inny i ma do tego prawo, że można być
szczęśliwym i odnosić sukcesy zawodowe nie znając kanonu lektur czy funkcji
trygonometrycznych. Że współdziałanie jest lepsze niż ciągła rywalizacja. Że
każdy człowiek, również dziecko, ma prawo decydować o sobie.
O co chodzi w
szkołach demokratycznych?
W
dużym skrócie – o zaufanie do dziecka. Otóż według założycieli szkół
demokratycznych (ciężko powiedzieć tu o jednej osobie) dzieci najlepiej wiedzą
co jest im potrzebne, a dorosły nie ma prawa ani możliwości narzucać im czego,
jak i kiedy powinny się uczyć.
Ponieważ
w naszych mózgach dość głęboko zakorzeniona jest wizja szkoły, takiej jaką
znamy – gdzie to dorośli decydują o programie i metodach nauki nie zważając na
zainteresowania poszczególnych uczniów – wielu z nas nauka kojarzy się z czymś
ciężkim, trudnym, wymagającym poświęcenia i nadzoru ze strony kogoś
odpowiedzialnego. Wydaje nam się, że bez wizji dobrych i złych ocen, promocji
do następnej klasy i egzaminów końcowych dzieci ani młodzież nie nauczą się
zupełnie nic. Bo kto by chciał się przykładać do nauki, jeśli zamiast tego mógłby
robić to, co lubi.
W
dodatku przez wiele lat byliśmy przekonywani, że każdy człowiek powinien mieć
jakiś podstawowy zasób wiedzy – wyznaczony przez znających się na rzeczy
pedagogów i ministrów. Każdy powinien poznać budowę pantofelka, datę powstania
i rozpadu Cesarstwa Rzymskiego, treść „Pana Tadeusza”, rodzaje gleb, typy zdań
podrzędnie złożonych i rozwiązywać równania z dwiema niewiadomymi. (Czytaj też:
Po co nam programy nauczania?)
Przeżyliśmy
ten system, to i nasze dzieci go przeżyją? Ale czy muszą, czy to wszystko nie
jest przypadkiem stratą czasu?
Co mówi nauka?
Odkąd
w XVIII w w Prusach powstały podwaliny dzisiejszego systemu edukacji wiele się
zmieniło. Po pierwsze zmieniło się zapotrzebowanie na rynku pracy. W Prusach
chodziło o wyszkolenie posłusznej rozkazom kadry urzędniczej i rekrutów do
armii. Na dzisiejszym rynku pracy powinniśmy mieć chyba inne priorytety.
W
dodatku dzięki badaniom wielu naukowców wiemy coraz więcej o mózgu i jego
funkcjonowaniu. Wiemy już np. że mózg ludzki uczy się tylko tego, co uważa za
potrzebne lub ciekawe. A najlepiej uczy się kiedy coś go zafascynuje i
zachwyci. W dodatku takie rzeczy jak niesterowana przez nikogo z zewnątrz
zabawa, radosne śpiewanie piosenek czy słuchanie bajek, dużo mocniej
oddziaływają na mózg dziecka, dużo bardziej go rozwijają niż wkuwanie słówek i
pisanie setny raz tej samej literki w zeszycie. (Więcej na ten temat znajdziesz
w książce Kim jesteśmy – a kim moglibyśmy być, którą szczerze polecam, naprawdę
daje do myślenia.)
Co na to szkoła?
Szkoła
z jednej strony mówi, że bierze pod uwagę te nowe odkrycia, z drugiej jednak w
dalszym ciągu działa na zasadzie ławek, 45 minutowych lekcji, motywacji
zewnętrznej w postaci np. ocen i z góry narzuconego programu. A tak na zdrowy
rozum – jaka jest szansa, że 25 osób w jednym czasie będzie zafascynowane
budową pantofelka? W dodatku dokładnie przez 45 minut, bo później przecież
trzeba zmienić przedmiot zainteresowań. Wydaje mi się, że żadna – w dużej
mierze oszukujemy się więc, że nasze dzieci się uczą, kiedy w rzeczywistości
większość czasu spędzają czekając na dzwonek lub denerwując się tym, że czegoś
nie rozumieją i nie napiszą klasówki. A nauczyciele więcej czasu niż na uczenie
przeznaczają na sprawy organizacyjne, pilnowanie i manipulowanie uczniów.
W szkole
demokratycznej jest inaczej
W
szkole demokratycznej nie ma czegoś takiego jak program. Dzieci uczą się tego,
co je interesuje. Mogą chodzić na lekcje, ale nie muszą. Same decydują czego
chcą się uczyć i jak. Nie ma lepszych i gorszych metod – można siąść sobie
spokojnie z książką, można posłuchać nauczyciela, a można z kimś porozmawiać na
ten temat, nawet jeśli jest to „tylko” wymiana zdań z kolegą czy koleżanką.
Przejście od jednego tematu do drugiego wynika naturalnie ze zmiany zainteresowania,
a nie ze sztucznego podziału na lekcję i przerwę. Dzieci biorą odpowiedzialność
za swoją naukę we własne ręce, nie trzeba im nic narzucać, nikt za nich nie
podejmuje decyzji. Jeśli czegoś chcą – starają się to osiągnąć. Nie przejmują
się testami czy egzaminem (chociaż w Polskich warunkach mają jednak obowiązek
zdania egzaminu z podstawy programowej), uczą się po to, żeby wiedzieć, robią
coś po to, żeby się rozwijać. W ten sposób rozwijają w sobie motywacje
wewnętrzną i na pewno nie skończą się uczyć i rozwijać zaraz po zakończeniu
szkoły.
Ale
nie tylko w kwestii nauki dzieci mają prawo decydować o sobie. Podejmują
decyzję również w sprawach związanych z funkcjonowaniem szkoły. Bo w szkołach
demokratycznych głos dziecka i głos dorosłego liczy się tak samo. Wszelkie
spory są rozstrzygane przez głosowanie na ogólnodostępnych zebraniach, gdzie
każdy głos ma taką samą wartość. Tak samo ustala się prawa i obowiązki uczniów.
A dzięki temu, że uczniowie sami ustalają te prawa, sami też później egzekwują
ich przestrzeganie.
Taka
forma organizacji daje naprawdę wiele – z jednej strony dzieci uczą się
odpowiedzialności i czują, że ich głos ma znaczenie. Z drugiej – uczą się życia
w grupie, a przez to w społeczeństwie. Poznają podstawy funkcjonowania systemu demokratycznego,
nabywają przeświadczenia, że coś od nich należy i że warto działać. Uczą się
pracy w grupie, dyskusji, argumentacji swoich racji. To wszystko umiejętności
bardzo przydatne w późniejszym życiu dorosłym.
Czy dzieci
naprawdę mogą o sobie decydować?
Być
może wydaje Ci się, że to niemożliwe. Że dzieci które mogą decydować o sobie,
nie będą robić nic konstruktywnego. Będą się bawić i grać na komputerze,
skończą na ulicy albo na zasiłku. Jednak historia szkół demokratycznych jasno
pokazuje, że tak nie jest. I nawet jeśli przez pewien czas dzieci nie wykazują
zainteresowania nauką, tak jak my dorośli byśmy tego chcieli, to jednak w końcu
przychodzi taki moment, że uznają coś za potrzebne lub ciekawe i ich mózg
zaczyna za tym podążać. Bez przymusu i bez nauczyciela stojącego z batem czy z
marchewką nad głową. A absolwenci szkół demokratycznych sprawdzają się w wielu
zawodach – są wśród nich np. lekarze, dziennikarze, artyści, politycy,
inżynierowie i nauczyciele. Okazuje się więc, że można uczyć i wychowywać bez
przymusu, bez rygoru, z szacunkiem i w zaufaniu. Trzeba tylko zaufać dzieciom.